Otworzyłam oczy i zastanawiałam się, dlaczego leżę na podłodze. Byłam jeszcze bardziej zdezorientowana, gdy zobaczyłam wyraz szoku i strachu na twarzach moich przyjaciół. Co się stało? Dowiedziałam się, że straciłam przytomność. Nie miałam pulsu i nie oddychałam. Kolega musiał mnie reanimować. Zabrano mnie do szpitala. Lekarze nie znaleźli przyczyny . Od tamtej pory czuję się dobrze, ale ten incydent skłonił mnie do myślenia: co by było gdyby nie było tam mojego przyjaciela i by mnie nie uratował? Nie byłoby mnie już wśród żywych.
Takie otarcie się o śmierć musi skłonić do zastanowienia się nad życiem. Pomaga ustalić na nowo priorytety i pokazuje realny stan naszej wiary. Konfrontuje nas z fundamentalnym pytaniem: czy jesteś gotowy na dzień, w którym przyjdzie ci się rozstać z życiem?
Ten incydent uświadomił mi doskonale, że nie muszę obawiać się śmierci. Nie oznacza to, że jej oczekuję czy też że jest mi obojętna jej forma. Zniknęła jednak przyczyna strachu – strachu przed tym, co zakryte. Wiem, dokąd zmierzam.
Może to brzmieć arogancko, jednakże moje zaufanie nie wynika z moich zasług! Opiera się na obietnicach Bożych i na tym, co Chrystus uczynił na krzyżu. To naprawdę bardzo proste, zapewniam. Chrystus umarł, abyśmy mogli żyć. Jak pisze Apostoł Jan, ktoś, kto ma Syna (Jezusa), ma życie wieczne. Twierdzi, że taka osoba może być absolutnie pewna swego wiecznego przeznaczenia (1 Jana 5:11-13).
Jako dziecko często bywałam w kościele, praktycznie tam się wychowałam. Słyszałam wszystko o Jezusie. Pewnego dnia zdałam sobie jednak sprawę, że nie jest moim Zbawicielem. Znajomy z widzenia a ktoś, kogo osobiście znamy, z którym się spotykamy to zupełnie inna sprawa. Z Jezusem nie jest inaczej. Moja znajomość z Jezusem ograniczała się do tego, co o nim wiedziałam lub przeczytałam. Nie byłam zaangażowana osobiście w znajomość z nim, jako żywą osobą. Kiedyś nadszedł taki dzień, że byłam gotowa na zmianę – nawróciłam się, wyznając swój grzech i prosząc Jezusa, aby mnie zbawił. W tym momencie rozpoczęła się nasza znajomość. Odtąd „miałam Syna”, a wraz z Nim obiecane życie wieczne.
Wracając do mojego doświadczenia otarcia się o śmierć, chociaż cieszyłam się, że mnie odratowano, jeszcze bardziej cieszyło mnie, że ta sytuacja wystawiła moje zaufanie Bogu na próbę i że przeszłam ją pozytywnie. Jezus był blisko mnie, gdyż kiedyś w przeszłości prosiłam Go, aby mnie zbawił. Od tamtej pory miałam poczucie Jego obecności w moim życiu. Obiecał, że jeśli mamy Syna, mamy pewność spędzenia z Nim wieczności. Nie muszę się bać śmierci.
Ten post ma 2 komentarzy
Piekne,chcialabym zeby kiedys bylo mozliwe dla mnie(moje chcialabym musialoby mi byc narzucone ,to ja musialabym byc wybrana-zazdroszcze w sensie podziwiam ludzi wierzacych-ufajacych,dla mnie Jezus jest filozofem-kims kto pokazal swojego Boga)
Dziękuję za szczere słowa.